Ile razy narzekałaś na swoje dziecko. Krzyczałaś, bo chciało byś poczytała mu bajkę, a ty malowałaś paznokcie. Ja od dawna nie kupuję lakieru, a bajki się piętrzą na półkach.

Chodź ze mną. Coś ci pokażę. To tylko chwila, do Pierwszej Gwiazdki jeszcze daleko.

 

Sala nr 1. Izolatka. Do Kubusia nikt nie przychodzi, nie wolno. Odwiedzają go tylko postacie w maskach i plamy z sufitu w ciut przykrótkich snach.

 

Sala nr 2. Mati i jego mama. Przez trzy lata tu był ich dom. Przytwierdzili jego chude ciałko do jakiejś maszyny z tysiącem rurek, która żyła za niego. Teraz uśmiecha się tam z góry. Zabrakło nadziei. Zabrakło odważnych.

 

Sala nr 3. Też już pusta, lecz pełna zapachu adrenaliny. Odbija się jeszcze echem od ścian lament rodziców i klekotanie drewniaków. A ten monitor i jego pip pip piiiippppp. Przeraźliwie głośne,  paradoksalnie milczące.

 

Sala nr 4. Piotruś z bidula. Ponoć, matka pijaczka, chcąca odebrać mu życie zanim jeszcze wydała na świat. Teraz pochyla się nad łóżeczkiem skruszona, zabierając małemu tlen.

 

Sala nr 5. Tu gęsto, śmierdząco i głośno. Stukają tipsy. Szeleszczą papierkami po czekoladach zajadający stres. Na parapetach piętrzą się butelki z mlekiem i karimaty. Pachnie kawa.

 

Sala nr 6. Moja ulubiona. Na łóżku uśmiecha się wierzgając nóżkami i rączkami maleńka Zuzia. „Curly Sue” i jej loczki kręcące się dookoła buzi. Tak jak u jej mamy.

No idź już. Tych sal zbyt dużo. A ty jeszcze musisz pomalować paznokcie. Pięknie stół nakryłaś, zaraz goście. Pachnie choinką i barszczem. Ja ciągle czuję smółkę. A to moja sala.

 

Sala nr 7. I moje siedem lat szczęścia w nieszczęściu.

Zmęczona jestem. Dobrze, że mam  trochę miejsca na karimatę.