To był ich park. Pomiędzy drzewami ganiali się nie mniej sprytnie, niż wiewiórki. Wystawiali sobie języki. Notorycznie gubiła rękawiczki, on zostawiał parasolkę. Rozpoznawali zapach wiatru kłócąc się, czy pochodzi od liści, czy od mokrego psa. Ciepły podmuch na swojej szyi, często myliła z jego oddechem. Tak miło szeptał.
Kiedy nadchodziła noc, on się do niej zakradał. Wymykali się potem na wspólnie spalanego papierosa, na ich ławeczce.
Czytał jej Tetmajera, a ona zastanawiała się, jak to będzie, gdy skończy się dla nich świat. Czy będą dogasać w swoich objęciach? Zdążą ostatni raz zaciągnąć się swoimi oddechami?
Każdego dnia otwierali się przed sobą na nowo, krzyczeli z bólu, miauczeli z miłości. Upajali się sobą jak zakazanym owocem.
Lecz jej bliźniaczy płomień nagle zgasł. Szukała go jeszcze chwilę w spojrzeniu innego człowieka, w zapachu wiatru…
podmuch wiatru
przez otwarte okno
znów się zakradłeś